09:13

Barista – pracownik czy artysta?

Barista – pracownik czy artysta?
 Już od pewnego czasu spotykałem się z pewnymi opiniami dotyczącymi osób pracujących w branży kawowej, zwłaszcza w tzw. kawiarniach „trzeciofalowych”. Dyskusję podbiła reklama (poniżej) znanej sieci fastfood, promująca również swoją sieć kawiarni McCafe, która pojawiła się niedawno na YouTube. Niektórzy (ja też w pierwszej chwili) stwierdzili, że to jest uderzanie w kawiarnie, które serwują nie wiadomo, co i w dodatku dużo sobie za to liczą (w sumie racja i w sumie to trochę nie fair). Część osób zwróciła jednak uwagę na to, że uderza to w dużej mierze w obsługę.


No właśnie. Gdy rozpoczęła się kawowa rewolucja, znana obecnie jako kawowa trzecia fala zaczęto większą uwagę przykładać nie tylko do sposobu parzenia kawy, ale też do surowca. Kawy obecnie selekcjonuje się i obrabia w sposób pozwalający wyciągnąć z niej jak najwięcej smaku i aromatu. Bariści zaczęli większą uwagę przykładać do parametrów takich jak: temperatura, czas parzenia, jakość wody. Pozwoliło to na wydobycie niesamowitych smaków. Do łask powróciły dawno zapomniane przez większość zaparzacze takie jak drippery, Chemex, a obecnie co chwilę powstają nowe, będące niezależnymi projektami bądź inspirowane dotychczas istniejącymi.

No dobrze. W związku z tym, że kawiarnie trzeciofalowe pracują na kawie wysokiej jakości, to przede wszystkim ona wpływa na końcową cenę zamówionego napoju. W większości tego typu miejsc stawia się przy okazji na produkty bio, eko itp. (taki trend) i przede wszystkim zazwyczaj przygotowywane są na miejscu, na świeżo. Stąd też, dodatki (ciasta, kanapki) też kosztują sporo, no ale niech mi ktoś powie, że w Starbucksie jest tanio!

Tę kwestię już wyjaśniliśmy (powiedzmy). Przechodzimy zatem do sedna problemu - według wielu osób kawiarnia „speciality” to nie tylko kawiarnia, która pracuje na kawie najwyższej jakości, ale też na sprzęcie najwyższej jakości obsługiwanym przez odpowiednio wyszkolonych ludzi. No właśnie. Dobry barista potrafi nie tylko dobrze zaparzyć kawę, ale też o niej opowiedzieć, doradzić gościom.

O i to jest właśnie ten problem! 

Bo żeby umieć dobrze parzyć kawę i coś o niej wiedzieć, trzeba czasu i praktyki. Niestety wielu baristom wydaje się, że dzięki wiedzy, którą posiadają, są lepsi od innych. Zdarzają się sytuacje, w których barista wyraźnie pokazuje swoją wyższość, co zniechęca klientów kawiarni. Nie czarujmy się, nie jesteśmy żadnymi artystami. Jesteśmy wciąż tylko pracownikami obsługi. Serwujemy kawę i ciasto (czasem soki i smuti - patrz rys.). Posiadamy pewną wiedzę, malujemy wzorki (sorry, lattearty) i parzymy zajebiste kawy (nie wszyscy hehe), ale to wciąż zwykła praca.


Naszym celem powinno być edukowanie ludzi w sposób nienachalny. Sukcesem nie powinno być to, że jakaś dziewczyna się zachwyciła, bo zrobiłeś jej na kawie serduszko.
Sukces jest wtedy, gdy ktoś wypije kawę bez cukru, mimo że zawsze słodził.
Sukces jest wtedy, gdy udaje się kogoś przekonać na picie kawy czarnej zamiast mlecznej.
Sukces jest wtedy, kiedy klient wraca, bo zaparzyłeś mu zajebistą Kenię z drippa i on chce tego znowu.
Ale jak ktoś wsypie pół kilo cukru do espresso to nie jest porażka! Gdy ktoś mówi, że woli rozpuszczalną z lodami (Grażyna - pozdrawiam), to nie jest porażka. Bo nie chodzi o to, żeby zmieniać na siłę cały świat. Mamy się dzielić swoją pasją, mamy się dzielić swoją wiedzą, ale nie z nią obnosić.
A Wy? Co o tym sądzicie? Jakie macie doświadczenia?




P.S. TYLKO MROŻONA Z LODAMI!!!11!!11 - pozdrawiam, Grażyna

11:55

Spowiedź i mała lekcja

Spowiedź i mała lekcja
Macie tak czasem, że dostajecie jakiś prezent, choćby drobny upominek i ktoś stara się trafić w Wasze gusta, zainteresowania i nie macie serca powiedzieć, że się nie udało?

Mi jest zawsze głupio. Ktoś się starał, myślał że będzie fajnie, że sprawi radość, a ja nie potrafię powiedzieć, że dał dupy, że dał się zrobić w ciula i kupił produkt słabej jakości, czy bezużyteczny. No ale nie czarujmy się, to się może kiedyś na nas odbić. To się może źle skończyć mimo, że obdarowujący nas miał dobre intencje, a my  nie chcieliśmy go rozczarować, sprawić przykrości to czasem trzeba pokazać, że jest się dorosłym i wytłumaczyć, że miło, że fajny gest, ale to nie to, że słabo i w ogóle.

Jak ktoś wie, że lubicie słodycze i kupi Wam ciastko z orzechami ale macie akurat uczulenie, albo zwyczajnie nie lubicie orzechów, to warto o tym wspomnieć. Bo jak się ucieszycie, to później regularnie będziecie dostawać ciastka z orzechami. Ok, ale trochę zszedłem z tematu, do którego zmierzałem. Ta dygresja, ten wstęp zmierzał do sytuacji, która miała miejsce jakiś czas temu i która wciąż siedzi mi w  głowie. Gdzieś na początku grudnia odwiedził mnie kuzyn, który wiedząc, że interesuję się kawą przywiózł mi paczuszkę ze „sklepu z kawą”. I tyle można powiedzieć o sklepie.

 A co można powiedzieć o kawie? Nazywa się "irlandzka". Mhm. Kto zorientowany w temacie, ten wie, że jest to aromatyzowana kawa. Kto nie wie o co chodzi, to w skrócie - jest to ziarno kiepskiej jakości, bardzo ciemno wypalone, następnie nasączone odpowiedni aromatem, który po schłodzeniu wnika do wnętrza ziaren powodując, że kawa pachnie i smakuje np. jak „dobra szkocka", z czekoladowymi czy owocowymi nutami i takie tam. Efekt smakowy kawy czarnej nie powala, mówiąc delikatnie. Kawy mleczne w przypadku aromatyzowanego ziarna nabierają czasem przyjemnego smaku. Ale jeżeli ktoś na tym etapie widzi jeszcze jakieś pozytywy to polecam cofnąć się kilka zdań wyżej.
Kawa "irlandzka"

Porównajmy sobie to teraz odpowiednio, korzystając z małej metafory. Zacznę może tak - za kawę aromatyzowaną płaci się ok. 15 zł za 100 g. Co daje nam 150 zł za kilogram, w przypadku dobrego ziarna, z dobrej palarni płacimy ok 40-50 zł za paczkę 250 g, czyli ok. 200 zł za kilogram. Skoro mamy już pewien zarys, to teraz wyobraźcie sobie sytuację - macie Maczka gdzie kupujecie kanapkę premium z dobrze wysmażoną podeszwą w środku, z frytami i kolą w zestawie i płacicie ok. 25 zł, super cena! A po drugiej stronie ulicy macie knajpkę, w której za 25 zł dostaniecie dobrego burgera z dobrze wysmażonym kotletem z wołowiny, świeżymi, przygotowanymi na miejscu dodatkami, ale do tego będą tylko fryty, bez koli.

Jak się nie znacie to wybierzecie Maczka. Znana marka, sprawdzona, wielu ludzi tam chodzi. Do tego taki zestaw! Co tam, że wszystkie składniki mrożone, "wołowina" koło wołowiny chyba nigdy nie leżała. Ale jak już zrobiliście rozeznanie to wiecie, że warto odpuścić kolę (albo za nią dopłacić) i iść na dobrego burgera. Tam nie oszukują, dostajecie dobry, świeży produkt, bez ściemy. Tak też jest z kawą.


Ziarno jakości specialty, jasno palone
Kawa "irlandzka", bardzo ciemno palona














Jeżeli kawa jest bardzo ciemno palona, jeżeli jest aromatyzowana to znaczy, że producent chciał coś przed Wami ukryć. A Wy pijecie tą kawę jeszcze ze smakiem i zachwycacie się jej aromatem (spoko, sam przeszedłem ten etap). A cena taka przyzwoita!  Dziś wiem, że powinienem był powiedzieć kuzynowi, żeby więcej nie kupował w tym sklepie, albo nie sugerował się chociaż, że kawa tam jest dobra, bo ja przyjąłem prezent z uśmiechem (wybacz Michu!). Dziś biję się w pierś, przyznaję do błędu i radzę Wam jedno – stawiajcie na jakość (w miarę możliwości). Bądźcie świadomymi konsumentami, nie tylko w kwestii kawy ;) Próbujcie, szukajcie, pytajcie i najważniejsze – nie sugerujcie się wszystkim co mówią inni. Zbierajcie opinie i wyciągajcie własne wnioski! 

08:50

London trip!

London trip!

Dziś będzie troszkę dłuższy post (możecie oglądać same zdjęcia).
W ostatni weekend wybrałem się z małą grupą znajomych na wycieczkę do Londynu. Naszym głównym celem było zrealizowanie kolejnego życiowego celu/marzenia – MECZ ARSENALU NA ŻYWO. Dla mnie i Piotra było to o tyle wyjątkowe, że Arsenal jest w naszych sercach już od wielu lat i właściwie dzięki temu się poznaliśmy (można ronić łzy). Jurkowi co prawda bliżej sercem do Barcelony, ale dla niego też było to spore przeżycie – on z kolei chce zrobić tournee po stadionach świata - to jednak temat na zupełnie inny tekst.

Na wyjazd ten czekałem dość długo, ale również w innym kontekście - w Londynie jest mnóstwo świetnych kawiarni! Postanowiłem ułatwić sobie życie i przygotować listę KILKU (ha ha ha...) miejsc, które chciałem odwiedzić. Życie, jak to życie - zweryfikowało. Kiedy moja lista zaczęła osiągać długość stadionu piłkarskiego, stwierdziłem, że... i tak odwiedzę wszystkie możliwe miejsca, ale mam na to całe życie, więc luz. A na dobry początek wystarczy kilka z nich! Poza tym - hola - nie można przecież przesadzić z ilością kawy. 

Hm. Nie.

AHOJ, PRZYGODO!

Do sedna! Nasza przygoda zaczęła się od małej komplikacji – samolot miał spore opóźnienie, więc przez chwilę poczułem się jak w PKP. W końcu jednak polecieliśmy. Londyn, bus do centrum, taksówka i jesteśmy w hostelu. Tu przeżyliśmy niemałe zaskoczenie (Ola, dziewczyna Piotra, wyglądała jakby miała się zaraz rozpłakać i wcale się jej nie dziwiłem). Co tu dużo gadać - warunki wprawiły nas w pewnego rodzaju konsternację. Ale, ale! Na szczęście siedzenie w hostelu nie stanowi głównego punktu naszego programu, więc co tam, chusteczka dla Oli i w kimę.

Sobota rano. Nie spałem za długo, więc poranek brutalnie bił mnie po twarzy zmuszając do opuszczenia łóżka. Prysznic, coś, co w odległej galaktyce można byłoby nazwać śniadaniem i ruszamy w drogę! Piotr z Olą w jedną stronę, my z Jurkiem w drugą.
Pierwszy przystanek - The Espresso Room. Wygląda zacnie! Ale coś tu pusto… rzut okiem na zegarek – 8.30, otwierają za godzinę (no tak, sobota!) Z lekkim niepokojem (zmarnowanie godziny na zagranicznym tripie to prawie jak zawalenie całego wyjazdu przecież!!!), wybieram kolejne miejsce na mapie i ruszamy. Jesteśmy jakby sami w całym mieście, bo oprócz robotników drogowych i imprezowych niedobitków nie widać na ulicach nikogo.

WORKSHOP COFFEE

Tuż po 9 udaje nam się dotrzeć do Workshop Coffee. Wnętrze absolutnie obłędne! Wielki bar, bariści obsługują z czterech stron... Robi wrażenie! Od razu podchodzi do nas uśmiechnięta pani i pyta czy bierzemy coś na wynos, czy zostajemy. No raczej, że zostajemy! Kieruje nas więc do stolika i zostawia karty. Rozglądam się chwilę i zamawiam. Dla Jurka latte… ja biorę espresso na Kenii i dripa na tej samej kawie. Bardzo podoba mi się sposób podawania kawy, który powtarzał się w kilku kawiarniach - na deseczce dostałem filiżankę i mały, metalowy dzbanuszek z naparem. Piękny aromat i małe rozczarowanie przy pierwszym łyku.
Pamiętajcie - kiedy czujecie papier w kawie, to nie jest to dobry znak.
Kilka kolejnych łyków, język trochę się przyzwyczaja. Kawa ogólnie smaczna (pomijając nuty papieru, była zaparzona przyzwoicie). No cóż, wybieram ziarno na wynos, płacę za całość, idziemy dalej.
Stylowe wnętrze /Workshop Coffee/


Ten sposób podania kawy... /Workshop Coffee/
FIX COFFEE

Rzut okiem na bar... /Fix Coffee/



Kolejny punkt jest właściwie małym przerywnikiem w drodze do następnej kawiarni - Fix coffee. 
Miłe wnętrze, sympatyczne baristki, zamawiam szybkiego szota, robię zdjęcia, panie chyba nie ogarniają tematu. Piję. Kostaryka zachowuje się na języku bardzo przyzwoicie. Nie szaleje, nie dominuje goryczą ani kwasowością. Jest dobra, ale szybko o niej zapominam będąc już w drodze. 
Fun Fact: Jurek kupuje fajki. 11 funtów za paczkę. Ja za paczkę kawy zapłaciłem 10. Będę ją miał trochę czasu u siebie, Jurek następnego dnia nie miał już co palić.





OZONE COFFEE 

Docieramy do kolejnego miejsca. Wchodzimy, rozglądam się i mam ochotę zapłakać ze szczęścia. Tu jest tak pięknie! Ozone Coffee, podobnie jak Workshop, jest palarnią, z tym że palarnia Workshop mieściła się w innym miejscu. Ozone miał wszystko u siebie.

Duuużo kawy i wielki piec /Ozone Coffee/
Ponownie sympatyczna pani pyta czy zostajemy i prowadzi nas do stolika, na dół.
Od wejścia widać niesamowity bar, jeszcze większy niż w pierwszym miejscu naszej przygody. Mnie jednak bardziej ciekawi to, co jest na dole. Już schodząc po schodach widzi się ogrom kawy czekającej na wypał, wielki, majestatyczny piec. Coś pięknego! Zamawiamy kawy, tym razem Jurek też bierze espresso, do tego mamy Etiopię z Aeropressu. Tak polecają. Espresso na kawie z Kolumbii pachnie tak wspaniale, że gdyby Pablo Escobar dostał taką, na pewno przerzuciłby się z produkcji narkotyków na kawę. Eksplozja smaku na języku, uczucie bliskie orgazmowi - druga kawa tylko podtrzymała to uczucie. Wciąż jeszcze będąc w innym świecie zbieram się do wyjścia. Po 11 mamy być na stadionie. Przy wyjściu zabieram ze sobą dwie paczki kawy, którą przed chwilą piliśmy.



MAŁA PRZERWA (OD)KAWOWA

Dotarliśmy. Emirates Stadium. Szybko ogarniamy temat karty Jurka, która zaginęła tuż przed podróżą (złośliwa jedna) i udajemy się do bramek. Szybkie sprawdzenie przez ochronę, krótka pogawędka, bramki i jesteśmy w środku. Stadion robi wrażenie, mecz oglądany z takiej odległości (7 rząd) też! Trochę pośpiewaliśmy, trochę pokrzyczeliśmy. Arsenal wygrał 2-0, ale widać było, że przyszło im to ciężko. Marzenie spełnione, wszyscy szczęśliwi. Wracamy na kawową ścieżkę.

VAGABOND

Kawa w przygotowaniu ;) /Vagabond/



W drodze do metra zatrzymujemy się w Vagabond. W każdej kawiarni trafiamy na bardzo miłą i otwartą obsługę. Krótka rozmowa z panią i zamawiam espresso. Wypijam. Kawa z Kongo sprawia, że w środku tańczę. Pani mówi, że w „filtrze” też jest ogień, mieli ją dzień wcześniej w przelewie i zbierała dobre recenzje. 
„Don’t tell me twice, i’ll take it”.
Z czwartą paczką do kolekcji kierujemy się do hostelu, gdzie czeka Ola. Chwilę odpoczywamy i ruszamy dalej. Przydałoby się coś zjeść!







W celu zaspokojenia głodu udajemy się w okolice Leicester Square. Jemy chiński makaron. Ogarniam temat pałeczkami. Lika a pro! Powoli wracamy, włócząc się jeszcze trochę i zbaczając z trasy oglądając okolicę. Mijamy China Town. Akurat był niedawno chiński nowy rok. Piękne dekoracje, mnóstwo ludzi, fajny klimat. Jurek zagląda do Chinatown Bakery. Ja znajduję kawiarnię. The Espresso Room. Nazwa wskazuje, że powinienem tu wypić dobre espresso. Rozczarowanie. Pani zajęta rozmową, puszcza kawę na automacie, nie specjalnie interesując się poprawnością zaparzenia. Na pewno ogarniała temat tyle razy, że wszystko jest cacy! Dupa. Espresso gorzkie, przeparzone. Wychodzimy, nie pozdrawiam. Wracamy do hostelu, jest 19 ale dzień był intensywny. Jurek zasypia w momencie znalezienia się na łóżku. Gadamy jeszcze chwilę z Piotrem, po pokoju krzątają się Hiszpanie i Azjaci. Jest ich dużo, są głośno. W końcu gaszą światło, idziemy spać.

Niedziela. Wstajemy. Prysznic. Pakowanie, sprzątanie. Zdajemy pokój polskiej recepcjonistce. Wychodzimy. Znów się rozdzielamy. Jurek chciał zobaczyć kilka miejsc – pałac Buckingham, Big Bena i takie tam. Chodzimy. Moje nogi dość szybko mi o sobie przypominają, jednak dzielnie podążam za Jurkiem. Najpierw idziemy do Harrodsa. Znany, stary, ekskluzywny dom towarowy. Otwierają późno, więc idziemy do pobliskiej kawiarni (jedyna w okolicy na nasze nieszczęście) żeby zakosztować słynnego „inglisz brekfest”. Kelnerka nie ogarnia tematu. Zapomina i o inglisz, i o brekfest. Przychodzi pan kelner, przeprasza i tłumaczy, że koleżanka jest nowa. Sam nieraz tak mówiłem w pracy, klasyk. Czekamy, dostaję wielką (chyba żeliwną) patelnię.

Full (wypas) English Breakfast



Dwa jajka, kiełbaska, dwa plastry boczku, trochę smażonych pieczarek i fasolka w sosie pomidorowym. Z puszki oczywiście. 10 funtów. Właśnie przed oczami przeleciała mi kolejna paczka kawy, którą mógłbym kupić. Płaczę, płacimy, wychodzimy. Jurek wchodzi do Harrodsa szukać inspiracji, ja czekam przed wejściem, bo nie można wejść z walizką.
Odwiedziliśmy kilka punktów, zrobiliśmy fotki, znów idziemy jeść. Ale najpierw kawa.







IRIS&JUNE + others

Gdzieś w bocznej uliczce udało się wyhaczyć małą kawiarnię - Iris&June. Znaleźliśmy jeden wolny stolik, który chyba na nas czekał. Miła pani daje nam karty, zamawiamy kawę. Ja obserwuję ich baristkę przy pracy.
Ładnie podana kawa /Iris&June/
Świetny warsztat, skupienie, zaangażowanie, pasja. Czysta przyjemność. Ekspres też mieli piękny. Wychodzimy. W okolicy jest Jamie Oliver’s Italian Kitchen. Okej! Zróbmy to! Rozczarowanie. Makaron kiepski, całość bez smaku. Jurek w dość dosadny sposób wyraża swoje niezadowolenie. Idziemy. Jest po 15. Na 17 mieliśmy być na przystanku. Mamy jeszcze czas na jedną kawiarnię. Tap Coffee odwiedziłem już w listopadzie. To nie będzie rozczarowanie. Tottenham Court Road. Tap Coffee 114. Zamawiamy Etiopię z V60. Jurek twierdzi, że barista jest Polakiem. Barista jest Polakiem. Rozmawiamy chwilę z Adamem. Sympatyczny gość! A w tej kawiarni pracuje od miesiąca.. Okazuje się, że to nie jedyny Polak w tym miejcu! Miło się rozmawia, ale on musi wracać do pracy, my na przystanek. Ostatnie 10 funtów w portfelu. Biorę z półki Rwandę. Adam mówi, że mają monopol na to ziarno. Biorę! Dostaję w gratisie espresso na tej kawie. Pyszności.

Pamiątki z wycieczki

Idziemy na busa. Lotnisko. Odprawa. Opóźnienie, znów. Gdzieś po 1 jesteśmy w Kato, rozwożę ekipę, jedziemy z Jurkiem na kebaba. Żałuję. 

Na szczęście 99% całego tripa żałować nie muszę i już czekam na następne!


14:04

Kilka słów wstępu

Kilka słów wstępu
           
Kiedyś, jeżeli będę miał dzieci, gdzieś w internecie na forum (czy co tam wtedy będzie działać) pojawi się tekst w stylu „mój stary to fanatyk kawy, pół mieszkania zajebane gadżetami do parzenia…”.                                    
Tak. Jestem kawowym fanatykiem. Wszystko zaczęło się jeszcze w liceum kiedy podpijałem mamie czasem „rozpuszczalną”, nawet w wersji bez mleka, jak to robił mój tato. Na początku studiów nadal pijałem rozpuszczalną, ale z ciężkim oddechem oglądałem na wystawach sklepowych małe, kompaktowe ekspresy ciśnieniowe. "Italian style" to było to czego chciałem. Jeszcze tuż przed końcem roku, tuż przed sylwestrem dostałem swoje pierwsze w życiu stypendium. Fajna kasa wpadła na konto. Od razu pobiegłem do pobliskiego marketu i zakupiłem wersję budżetową maszyny i paczkę zmielonej kawy, tej z niższej półki rzecz jasna, co by mi sodówa do głowy nie uderzyła od razu.

     Trochę to trwało, ta moja przygoda z tym małym ekspresikiem. Piłem kawę z mlekiem oczywiście, pięknie się spieniało! (tak wtedy myślałem). Sięgałem po różne kawy, później trochę bawiłem się kawiarką, parząc w niej kawę przez ponad dwa lata, jak się później okazało w nieprawidłowy sposób. Wszystko zmieniło się w wakacje, tuż po tym jak obroniłem pracę licencjacką.

       W wakacje pracowałem trochę w cukierni siostry.  Wspominałem jej, że po powrocie do Katowic chciałbym się rozwijać w kierunku kawy, może zatrudnić w kawiarni bo to jest chyba to co chciałbym robić (i miałem rację). Zaproponowała więc, żebym pogadał z jednym gościem z kawiarni (o nim będzie jeszcze mowa), do której dostarczają ciasta. Pogadałem, umówiliśmy się na szkolenie i wtedy się zaczęło.
 
     Świat stanął na głowie. Mózg rozjebany. 5 czy 6 godzin siedzenia przy kawie, opowiadanie, parzenie, próbowanie, siorbanie. Do tej pory zachwycałem się smakiem włoskiej Lawatcy i innych takich, a tu nagle się okazało, że to są kiepskie kawy! Potrzebowałem czasu, żeby sobie to w głowie poukładać. Umówiłem się z siostrą, że zamiast ekspresu chcę zestaw małego baristy hipstera. Tak też się stało. Historia mogłaby się skończyć tutaj krótkim zakończeniem w stylu „dziś mam dużo gadżetów i pracuję w kawiarni, jest super, obczajcie mojego insta, link na dole”. Ale, ale...

      Moje początki jako świadomego kawosza były ciężkie, w jednej kawiarni nie wyszło, mój plan życiowy w międzyczasie się posypał, ale jak się później okazało, nie ma tego złego. Znalazłem inną pracę, w kawiarni oczywiście, pozbierałem się, zrobiłem duży progres. Powiem z dumą, że odmieniłem kawowe oblicze tamtego miejsca. Teraz pracuje już gdzie indziej i jestem szczęśliwy. Wciąż się rozwijam, wciąż czerpię z tego wielką radość i dzielę się tym z innymi.

      Moi przyjaciele twierdzą, że właśnie o tym powinienem pisać. No, to siedzę, słucham muzyki i piszę. Cześć, jestem Janusz i lubię kawę. I dziwne przemyślenia. Witajcie w moim świecie.
Copyright © 2016 Wróżenie z fusów , Blogger