08:50

London trip!


Dziś będzie troszkę dłuższy post (możecie oglądać same zdjęcia).
W ostatni weekend wybrałem się z małą grupą znajomych na wycieczkę do Londynu. Naszym głównym celem było zrealizowanie kolejnego życiowego celu/marzenia – MECZ ARSENALU NA ŻYWO. Dla mnie i Piotra było to o tyle wyjątkowe, że Arsenal jest w naszych sercach już od wielu lat i właściwie dzięki temu się poznaliśmy (można ronić łzy). Jurkowi co prawda bliżej sercem do Barcelony, ale dla niego też było to spore przeżycie – on z kolei chce zrobić tournee po stadionach świata - to jednak temat na zupełnie inny tekst.

Na wyjazd ten czekałem dość długo, ale również w innym kontekście - w Londynie jest mnóstwo świetnych kawiarni! Postanowiłem ułatwić sobie życie i przygotować listę KILKU (ha ha ha...) miejsc, które chciałem odwiedzić. Życie, jak to życie - zweryfikowało. Kiedy moja lista zaczęła osiągać długość stadionu piłkarskiego, stwierdziłem, że... i tak odwiedzę wszystkie możliwe miejsca, ale mam na to całe życie, więc luz. A na dobry początek wystarczy kilka z nich! Poza tym - hola - nie można przecież przesadzić z ilością kawy. 

Hm. Nie.

AHOJ, PRZYGODO!

Do sedna! Nasza przygoda zaczęła się od małej komplikacji – samolot miał spore opóźnienie, więc przez chwilę poczułem się jak w PKP. W końcu jednak polecieliśmy. Londyn, bus do centrum, taksówka i jesteśmy w hostelu. Tu przeżyliśmy niemałe zaskoczenie (Ola, dziewczyna Piotra, wyglądała jakby miała się zaraz rozpłakać i wcale się jej nie dziwiłem). Co tu dużo gadać - warunki wprawiły nas w pewnego rodzaju konsternację. Ale, ale! Na szczęście siedzenie w hostelu nie stanowi głównego punktu naszego programu, więc co tam, chusteczka dla Oli i w kimę.

Sobota rano. Nie spałem za długo, więc poranek brutalnie bił mnie po twarzy zmuszając do opuszczenia łóżka. Prysznic, coś, co w odległej galaktyce można byłoby nazwać śniadaniem i ruszamy w drogę! Piotr z Olą w jedną stronę, my z Jurkiem w drugą.
Pierwszy przystanek - The Espresso Room. Wygląda zacnie! Ale coś tu pusto… rzut okiem na zegarek – 8.30, otwierają za godzinę (no tak, sobota!) Z lekkim niepokojem (zmarnowanie godziny na zagranicznym tripie to prawie jak zawalenie całego wyjazdu przecież!!!), wybieram kolejne miejsce na mapie i ruszamy. Jesteśmy jakby sami w całym mieście, bo oprócz robotników drogowych i imprezowych niedobitków nie widać na ulicach nikogo.

WORKSHOP COFFEE

Tuż po 9 udaje nam się dotrzeć do Workshop Coffee. Wnętrze absolutnie obłędne! Wielki bar, bariści obsługują z czterech stron... Robi wrażenie! Od razu podchodzi do nas uśmiechnięta pani i pyta czy bierzemy coś na wynos, czy zostajemy. No raczej, że zostajemy! Kieruje nas więc do stolika i zostawia karty. Rozglądam się chwilę i zamawiam. Dla Jurka latte… ja biorę espresso na Kenii i dripa na tej samej kawie. Bardzo podoba mi się sposób podawania kawy, który powtarzał się w kilku kawiarniach - na deseczce dostałem filiżankę i mały, metalowy dzbanuszek z naparem. Piękny aromat i małe rozczarowanie przy pierwszym łyku.
Pamiętajcie - kiedy czujecie papier w kawie, to nie jest to dobry znak.
Kilka kolejnych łyków, język trochę się przyzwyczaja. Kawa ogólnie smaczna (pomijając nuty papieru, była zaparzona przyzwoicie). No cóż, wybieram ziarno na wynos, płacę za całość, idziemy dalej.
Stylowe wnętrze /Workshop Coffee/


Ten sposób podania kawy... /Workshop Coffee/
FIX COFFEE

Rzut okiem na bar... /Fix Coffee/



Kolejny punkt jest właściwie małym przerywnikiem w drodze do następnej kawiarni - Fix coffee. 
Miłe wnętrze, sympatyczne baristki, zamawiam szybkiego szota, robię zdjęcia, panie chyba nie ogarniają tematu. Piję. Kostaryka zachowuje się na języku bardzo przyzwoicie. Nie szaleje, nie dominuje goryczą ani kwasowością. Jest dobra, ale szybko o niej zapominam będąc już w drodze. 
Fun Fact: Jurek kupuje fajki. 11 funtów za paczkę. Ja za paczkę kawy zapłaciłem 10. Będę ją miał trochę czasu u siebie, Jurek następnego dnia nie miał już co palić.





OZONE COFFEE 

Docieramy do kolejnego miejsca. Wchodzimy, rozglądam się i mam ochotę zapłakać ze szczęścia. Tu jest tak pięknie! Ozone Coffee, podobnie jak Workshop, jest palarnią, z tym że palarnia Workshop mieściła się w innym miejscu. Ozone miał wszystko u siebie.

Duuużo kawy i wielki piec /Ozone Coffee/
Ponownie sympatyczna pani pyta czy zostajemy i prowadzi nas do stolika, na dół.
Od wejścia widać niesamowity bar, jeszcze większy niż w pierwszym miejscu naszej przygody. Mnie jednak bardziej ciekawi to, co jest na dole. Już schodząc po schodach widzi się ogrom kawy czekającej na wypał, wielki, majestatyczny piec. Coś pięknego! Zamawiamy kawy, tym razem Jurek też bierze espresso, do tego mamy Etiopię z Aeropressu. Tak polecają. Espresso na kawie z Kolumbii pachnie tak wspaniale, że gdyby Pablo Escobar dostał taką, na pewno przerzuciłby się z produkcji narkotyków na kawę. Eksplozja smaku na języku, uczucie bliskie orgazmowi - druga kawa tylko podtrzymała to uczucie. Wciąż jeszcze będąc w innym świecie zbieram się do wyjścia. Po 11 mamy być na stadionie. Przy wyjściu zabieram ze sobą dwie paczki kawy, którą przed chwilą piliśmy.



MAŁA PRZERWA (OD)KAWOWA

Dotarliśmy. Emirates Stadium. Szybko ogarniamy temat karty Jurka, która zaginęła tuż przed podróżą (złośliwa jedna) i udajemy się do bramek. Szybkie sprawdzenie przez ochronę, krótka pogawędka, bramki i jesteśmy w środku. Stadion robi wrażenie, mecz oglądany z takiej odległości (7 rząd) też! Trochę pośpiewaliśmy, trochę pokrzyczeliśmy. Arsenal wygrał 2-0, ale widać było, że przyszło im to ciężko. Marzenie spełnione, wszyscy szczęśliwi. Wracamy na kawową ścieżkę.

VAGABOND

Kawa w przygotowaniu ;) /Vagabond/



W drodze do metra zatrzymujemy się w Vagabond. W każdej kawiarni trafiamy na bardzo miłą i otwartą obsługę. Krótka rozmowa z panią i zamawiam espresso. Wypijam. Kawa z Kongo sprawia, że w środku tańczę. Pani mówi, że w „filtrze” też jest ogień, mieli ją dzień wcześniej w przelewie i zbierała dobre recenzje. 
„Don’t tell me twice, i’ll take it”.
Z czwartą paczką do kolekcji kierujemy się do hostelu, gdzie czeka Ola. Chwilę odpoczywamy i ruszamy dalej. Przydałoby się coś zjeść!







W celu zaspokojenia głodu udajemy się w okolice Leicester Square. Jemy chiński makaron. Ogarniam temat pałeczkami. Lika a pro! Powoli wracamy, włócząc się jeszcze trochę i zbaczając z trasy oglądając okolicę. Mijamy China Town. Akurat był niedawno chiński nowy rok. Piękne dekoracje, mnóstwo ludzi, fajny klimat. Jurek zagląda do Chinatown Bakery. Ja znajduję kawiarnię. The Espresso Room. Nazwa wskazuje, że powinienem tu wypić dobre espresso. Rozczarowanie. Pani zajęta rozmową, puszcza kawę na automacie, nie specjalnie interesując się poprawnością zaparzenia. Na pewno ogarniała temat tyle razy, że wszystko jest cacy! Dupa. Espresso gorzkie, przeparzone. Wychodzimy, nie pozdrawiam. Wracamy do hostelu, jest 19 ale dzień był intensywny. Jurek zasypia w momencie znalezienia się na łóżku. Gadamy jeszcze chwilę z Piotrem, po pokoju krzątają się Hiszpanie i Azjaci. Jest ich dużo, są głośno. W końcu gaszą światło, idziemy spać.

Niedziela. Wstajemy. Prysznic. Pakowanie, sprzątanie. Zdajemy pokój polskiej recepcjonistce. Wychodzimy. Znów się rozdzielamy. Jurek chciał zobaczyć kilka miejsc – pałac Buckingham, Big Bena i takie tam. Chodzimy. Moje nogi dość szybko mi o sobie przypominają, jednak dzielnie podążam za Jurkiem. Najpierw idziemy do Harrodsa. Znany, stary, ekskluzywny dom towarowy. Otwierają późno, więc idziemy do pobliskiej kawiarni (jedyna w okolicy na nasze nieszczęście) żeby zakosztować słynnego „inglisz brekfest”. Kelnerka nie ogarnia tematu. Zapomina i o inglisz, i o brekfest. Przychodzi pan kelner, przeprasza i tłumaczy, że koleżanka jest nowa. Sam nieraz tak mówiłem w pracy, klasyk. Czekamy, dostaję wielką (chyba żeliwną) patelnię.

Full (wypas) English Breakfast



Dwa jajka, kiełbaska, dwa plastry boczku, trochę smażonych pieczarek i fasolka w sosie pomidorowym. Z puszki oczywiście. 10 funtów. Właśnie przed oczami przeleciała mi kolejna paczka kawy, którą mógłbym kupić. Płaczę, płacimy, wychodzimy. Jurek wchodzi do Harrodsa szukać inspiracji, ja czekam przed wejściem, bo nie można wejść z walizką.
Odwiedziliśmy kilka punktów, zrobiliśmy fotki, znów idziemy jeść. Ale najpierw kawa.







IRIS&JUNE + others

Gdzieś w bocznej uliczce udało się wyhaczyć małą kawiarnię - Iris&June. Znaleźliśmy jeden wolny stolik, który chyba na nas czekał. Miła pani daje nam karty, zamawiamy kawę. Ja obserwuję ich baristkę przy pracy.
Ładnie podana kawa /Iris&June/
Świetny warsztat, skupienie, zaangażowanie, pasja. Czysta przyjemność. Ekspres też mieli piękny. Wychodzimy. W okolicy jest Jamie Oliver’s Italian Kitchen. Okej! Zróbmy to! Rozczarowanie. Makaron kiepski, całość bez smaku. Jurek w dość dosadny sposób wyraża swoje niezadowolenie. Idziemy. Jest po 15. Na 17 mieliśmy być na przystanku. Mamy jeszcze czas na jedną kawiarnię. Tap Coffee odwiedziłem już w listopadzie. To nie będzie rozczarowanie. Tottenham Court Road. Tap Coffee 114. Zamawiamy Etiopię z V60. Jurek twierdzi, że barista jest Polakiem. Barista jest Polakiem. Rozmawiamy chwilę z Adamem. Sympatyczny gość! A w tej kawiarni pracuje od miesiąca.. Okazuje się, że to nie jedyny Polak w tym miejcu! Miło się rozmawia, ale on musi wracać do pracy, my na przystanek. Ostatnie 10 funtów w portfelu. Biorę z półki Rwandę. Adam mówi, że mają monopol na to ziarno. Biorę! Dostaję w gratisie espresso na tej kawie. Pyszności.

Pamiątki z wycieczki

Idziemy na busa. Lotnisko. Odprawa. Opóźnienie, znów. Gdzieś po 1 jesteśmy w Kato, rozwożę ekipę, jedziemy z Jurkiem na kebaba. Żałuję. 

Na szczęście 99% całego tripa żałować nie muszę i już czekam na następne!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Wróżenie z fusów , Blogger