11:40

Kawa z beczki

Kawa z beczki
Jest wiele kawowych projektów, które są intrygujące. Takich, które budzą ciekawość i chęć sprawdzenia, wypróbowania, co to znowu ludzie wymyślili.
Jednym z nich jest kawa sezonowana w beczkach po alkoholach dojrzewających w nich przez kilka lat. Po raz pierwszy o takiej inicjatywie czytałem już prawie dwa lata temu, na łamach portalu PDG. Sam pomysł zrodził się w Portland, w stanie Oregon, uznawanego za stolicę hipsterstwa - tego prawdziwego, niepodrabianego, przed duże H. Cała historia nabiera zatem kolorytu, dowiadujemy się, że wszystko ma miejsce w Stanach, kraju wolności, wielkich możliwości etc., w kraju, z którego wywodzi się współczesne kino komercyjne kojarzone głównie z Hollywood, wreszcie kraju gdzie swój początek miała inicjatywa zrzeszająca ludzi działających na rzecz kawy najwyższej jakości – Specialty Coffee Association. To właśnie tu ludzie przekraczają wszelkie granice, robią to czego nie robią inni i najczęściej robią to dobrze. Bo się nie zastanawiają nad sensem, nie boją nieznanego, bo nikt im nie powiedział, że tak się nie da, że nie ma opcji, żeby coś tak zrobić.



A zatem gdzieś w Portland, w palarni kawy, panowie postanowili po raz pierwszy wrzucić surową zieloną kawę do beczek po winie. To też nie jest tak, że pomysł wziął się znikąd. Portland szczyci się długą historią produkcji wina, która sięga roku 1840. Uprawiany jest tu między innymi bardzo znany szczep Pinot Noir. Bogata historia sprawiła, że to właśnie beczki po szlachetnym trunku zostały wykorzystane w eksperymencie. Zielone ziarno dojrzewało w beczkach od 2 do 4 tygodni wyciągając wszystko co dobre, wzbogacając tym samym swój smak. Kawa po wypaleniu zyskała na szlachetności a napar z niej to podobno coś, czego nie można z niczym porównać – smak i aromat kawy wydaje się być pełniejszy, bardziej intensywny niż w przypadku klasycznie przechowywanego ziarna, dodatkowo wzbogacony przez nuty spotykane w winie.

Nie chcę tu wchodzić w genezę słowa hipster, które, notabene, wywodzi się z lat 40 XX wieku i związane było z subkulturą jazzu. Ale dobrze wiemy, że obecne hipsterstwo jest zaprzeczeniem definicji, którą znamy. Coś co jest hipsterskie jest fajne, szybko staje się popularne i zyskuje wielu naśladowców. I można się z tego śmiać, można to negować, ale jeśli już ktoś coś nowego wymyśli i okaże się, że jest to dobre... to może warto samemu spróbować?






 Tym właśnie tropem podążyły dwie marki – Browar Kingpin i Praska Kawy Palarnia. Dwa odrębne światy, dwa różne produkty i jeden cel. Ich pierwszy wspólny projekt  to kawa z Brazylii sezonowana przez 33 dni w beczkach po Bourbonie. Efekt tego projektu razem Kacprem i Karoliną tworzących bloga dedykowanego kulturze picia dobrego piwa - Piwna Zwrotnica, testował w lipcu Michał.



Jakiś czas temu Kacper i Karolina przybyli do Botaniki raz jeszcze. I tym przydługim wstępem dobrnęliśmy do części właściwej, bo… Kooperatywa Browaru i Palarni przyniosła nowy owoc – tym razem kawa znów była sezonowana w beczce po Whisky, ale była to kawa z Kenii.

Kenia Masai od początku budziła duże emocje.











Tuż po otwarciu paczki w pomieszczeniu rozniósł się wspaniały zapach, kojarzący się z pralinami - owocami w alkoholu. Po zmieleniu doszedł aromat czerwonych owoców, głównie wiśni i malin. Kawę zaparzyliśmy trzema metodami – Drip, Chemex i Syphon.



Każdy kolejny z testowanych naparów budził większe zaskoczenie. Drip – bardzo przyjemny, aromat i posmak rumu i wiśni z czekoladowym finiszem. W Chemexie pojawiły się nuty cytrusów i wanilii, dużo wiśni i porzeczki, nuty alkoholowe były tutaj najmniej wyczuwalne. Syphon był z kolei mocny, wyczuwalne intensywnie były nuty wiśni i porzeczek, ponadto najbardziej podkreślał on beczkowo-alkoholowe nuty. Mi osobiście najbardziej do gustu przypadła wersja z Chemexu. Najbardziej czysta, aromatyczna, z najciekawszym bukietem smaku. Zrobiliśmy (a raczej Michał zrobił bo mi zabrakło odwagi) jeszcze jedną rzecz – zmieszaliśmy jedną z kaw z odrobiną mleka. Efekt? Napój przypominający w smaku likier Bailey’s.





Kolejny ciekawy eksperyment za nami, kolejne ciekawe doświadczenie i po raz kolejny przekonanie, że warto próbować nowych rzeczy, warto szukać nowych połączeń i niekonwencjonalnych rozwiązań. Nigdy nie wiadomo jaki będzie efekt. A ten eksperymen na pewno na długo zapamiętają przede wszystkim nasze kubki smakowe.  

Zdjęcia: Kacper Groń

13:29

DoczeKAWszy się

DoczeKAWszy się
To nie jest tak, że mi się nie chciało…

Bo naprawdę chciałem, ale zwyczajnie nie miałem do tego głowy. I czasu, tak na dokładkę! To nie jest tak, że nic nie robiłem, bo - między innymi - kończyłem studia i PRÓBOWAŁEM napisać magisterkę, ale, jak to mawiał Kapitan Bomba, „biednemu zawsze wiatr w oczy i chuj w dupę”, zatem nie wszystko poszło zgodnie z planem. Niemniej jednak pewne obowiązki odeszły, pewne ciężary z głowy również, więc jest lepiej niż gorzej.

Ale co wydarzyło się w tak zwanym międzyczasie?

MAJ

Po kolei! W maju ruszyła Pro-infuzja - taka nasza liga baristów. Byłem więc w Łodzi na inauguracji i posłuchałem o tym jak według najnowszych wytycznych parzyć V60 tak, by wszystko było cacy (kontrowersyjnie).

Paweł Murawski opowiada o V60
Dziewczyny z Owoców i Warzyw parzą kawki
na Pro-Infuzji
Po warsztatach przyglądałem się trochę innym w akcji, tym razem sam nie startowałem, bo pochłonięty magisterką przegapiłem rejestrację (typowy koza). 

Kilka dni później w Kato gościli Natalia Piotrowska - Mistrzyni Polski Barista oraz Konrad Kwiatkowski - cichy wspólnik jej sukcesów ;) Oboje pełni pozytywnej energii i doświadczenia. Natalia poprowadziła warsztaty, których tematem był młynek - to jak się z nim obchodzić, by oszczędzać czas i pieniądze (świetne lokowanie produktu!).


Warsztaty z Natalią

(Jakiś czas później dzięki Sandi zrobiłem fajną fotkę na insta i zdobyłem dużo lajków. Bo przecież to lajki są obecnie najważniejsze!)

Zdjęcie na dużo lajków!


W Krakowie odwiedziłem natomiast nową kawiarnię – I love coffee. Kawa nie zachwyciła, ale to był ich debiut, więc myślę, że trzeba będzie ich jeszcze sprawdzić, nim wyda się ostateczną opinię!



CZERWIEC

Czerwiec mijał szybko i przyszedł czas na kolejną edycję Pro-infuzji. Tym razem Kamyk i 10 rocznica palarni w Consonni. Tym razem zapisałem się na zawody, ale z opóźnieniem (typowy koza). Tak się jednak złożyło, że udało się wystartować z listy rezerwowej. Latte art w moim wykonaniu okazał się totalną katastrofą, a w dodatku zhańbiłem dzbanki mistrza (wybacz, Leszku). W cup tastingu poszło nieco lepiej. Z 6 kaw trafiłem 3 i może gdybym się tak nie spinał o czas, to wynik byłby lepszy jeszcze lepszy (tak sobie gdybam…). Niemniej jednak, było to kolejne cenne doświadczenie, a do tego spotkałem masę prawilnych kawowych mordek, co bardzo mnie ucieszyło i dało energię do dalszej pracy. 



LIPIEC

Nie ma jak w domu!
Lipiec stał pod znakiem podróży. Dwa razy w krótkim  czasie odwiedzałem rodzinne strony (takie tam sprawy papierkowe). Poza pysznym jedzeniem od matuli (kuchnia mamy zawsze najlepsza!!!) odwiedziłem MIEJSCE. Jak będziecie w Przemyślu to nie można przejść obok nich obojętnie. Wspaniali ludzie, pyszna kawa!

Kiedy uporałem się z papierkami, to już trzeba było jechać do Warszawy na Aeropressy! Impreza typu piknik, jeszcze więcej prawilnych kawowych mordek, jeszcze więcej śmiechu i szybki start. Sukcesu nie było ale sama kawa wyszła naprawdę pyszna i wstydu nie było! Można było ze spokojem udać się do cukierni Sweetness (Kasiu, Jurku - wspaniałe miejsce!) i nabawić się hiperglikemii (patrzcie foto na końcu!). Szybki powrót do rzeczywistości.




Śląskie targi nocne. Kolejne dwa weekendy śląskich targów nocnych. Kolejne ciekawe doświadczenie, dużo rozmów, dużo dziwnej muzyki, dużo dziwnych ludzi i dobra szama. Kolejne doświadczenie odnośnie przygotowywania się do imprez wyjazdowych oraz szybkiej ewakuacji – ostatniego dnia imprezy miała miejsce zawierucha, połamane namioty, potłuczone naczynia i dwóch kolesi pakujących wszystko do małej (acz pojemnej!) Pandy.


SIERPIEŃ

Lipiec się skończył, ja się przeprowadziłem i w przypływie nowej, dobrej energii poczułem moc do działania. Leci sierpień, a ja czuję, że będzie się działo dużo dobrego. Mam chęć by pisać, mam chęć by tworzyć, by parzyć, robić testy i eksperymenty. Szykujcie się zatem na fajne rzeczy!

Nowy coffeplace nowe możliwości
Witryna Sweetness pełna smakołyków




















Ps.1. Byłem też przecież w Kołobrzegu! Był Festiwal Kawy i byłem u Kofidesków! Są super!
Ps.2. Pojechałem na wakacje. Wystąpiłem w zawodach z okazji urodzin kawiarni Black&White Coffee. Zaliczyłem też gościnny występ za barem B&W pod czujnym okiem Leszka. Niesamowite doświadczenie i niesamowita frajda dla mnie! Kończąc ten tekst jestem akurat w Poznaniu, skąd zaraz przenoszę się do Wrocławia gdzie odbędzie się kolejna edycja Pro-Infuzji! Heja!

17:39

Podróż kawowym szlakiem - Berlin! cz. 2

Podróż kawowym szlakiem  - Berlin! cz. 2
Wracamy do Berlina, czyli część druga naszego biegania po niemieckich kawiarniach!

Następny punkt programu - hmm… a może by tak The Barn? No przecież! Oba punkty są w pobliżu, więc losowo wybieramy jeden z nich - jak się okazało - mniejszy. Na miejscu krótko rozmawiamy z baristką, która opowiada o kawie z niezwykłym zaangażowaniem, a do tego pomaga wybrać kawę i metodę parzenia. Zdajemy się na nią, bo jest niezwykle przekonana do tego co mówi - jest w tym dużo pasji i radości z pracy.



 Dostajemy kawę, pijemy, dyskutujemy, rozmawiamy jeszcze trochę z baristkami na temat kawy, którą dostaliśmy – espresso super, ale Kenia z Aeropressu była trochę płytka. Dziewczyny biorą to na klatę bez spiny i kija w dupie, więc spoko! Kupujemy paczkę kawy, zostawiamy wizytówkę i idziemy jeść. Dziewczyny w The Barn zostawiły nam listę kilku miejsc w okolicy, gdzie można dobrze zjeść (miło z ich strony!). Jak się okazało, życie miało dla nas inny plan!

Pierwszy z lokali na liście nie miał miejsc, ani toalety. Drugi toalety, a trzeci był dość daleko, a nam po tej ilości kawy cały czas chciało się jeść i sikać. No a co? Takie prawa fizjologii! Szukamy więc lokalu z jedzeniem i toaletą. PRZYPADKIEM mijamy piękną kawiarnię i palarnię, a za wielką szybą widzimy wystawę ekspresów ze znanym nam dobrze logo. Wrócimy tu za chwilę! Kawałeczek dalej trafiamy do indyjskiej knajpy. Jest jedzenie, jest toaleta. Załatwiamy więc wszystkie potrzeby. Jedzenie wporzo, ale bez szału. Wracamy do Röststätte.





















Okazuje się, że świetnie trafiliśmy! To miejsce też bierze udział w Co:Lab i za chwilę będą tu warsztaty z serwisu i poprawnej obsługi ekspresów - tak, by rzadko się psuły, długo służyły i ogólnie robiły dobrą kawę. Na przykładzie Victoria Arduino.
Czy mogliśmy trafić lepiej? Chyba nie! Warsztaty były bardzo intensywne, dużo z nich wynieśliśmy i na pewno wykorzystamy część rozwiązań w Botanice! Na koniec dostaliśmy paczkę ich kawowego bestsellera – blendu pod espresso Sinfonia (pojawiła się na młynku w Botanice, w dniu 1 urodzin). Tymczasem wracamy do Five Elephant, gdzie mieliśmy być godzinę wcześniej. Taki był plan. Ale jak się przecież okazało…

W Five Elephant kolejny cupping. Tym razem kaw, które palarnia ma aktualnie w ofercie. Próbujemy, siorbiemy. Pyszności. Znów wygrywa Kenia. Funfact – większość osób w trakcie cuppingu wypluwało kawę po siorbnięciu. Nam szkoda było kawy. Domyślam się jednak, że przy tej ilości cuppingów, zwłaszcza w ciągu jednego dnia (a my odwiedziliśmy tylko część miejsc z listy), niektórym to siorbanie mogłoby zaszkodzić.
Nam jednak wciąż było mało! Pogadaliśmy jeszcze trochę z Filipem, ale czas coraz bardziej nas gonił, więc pożegnaliśmy się, dostaliśmy na odchodne troszkę kawy i ruszyliśmy w drogę powrotną. Tuż przed wyjściem Filip powiedział nam, że niedaleko stacji na której mamy wysiąść jest kawiarnia Happy Baristas.

Oni również brali udział w imprezie i w ramach tego wydarzenia serwowali kilka różnych drinków na bazie kawy. PRZYPADKIEM okazało się, że dziewczyna która miała z nami jechać do Polski się spóźni więc mamy czas wstąpić do Happy Baristas. Piękne, kolorowe wnętrze, miła muzyka, sympatyczna obsługa.


Mimo, że było już po 18 (a do 18 miała trwać promocja) udało nam się zamówić Nitro lemonade. Niestety na bazie wina więc Michał tylko troszkę spróbował :D
Było to bardzo fajne połączenie białego wina, soku z limonki, azotowanej cold brew, mięty i mgiełki z wody różanej. Proste i smaczne. Zbieramy się, zamieniamy kilka słów z baristą, zostawiamy wizytówkę i uciekamy. 

Co dalej? Podróż do domu i odpoczynek!



Krótkie podsumowanie – ponad 40 h na nogach, po 5 h podróży w jedną i drugą stronę, 12 h spędzonych INTENSYWNIE w Berlinie. 5 kawiarni, dziesiątki poznanych osób, blisko 30 różnych kaw i ogrom wrażeń. Co z tego wynieśliśmy? Po raz kolejny przekonaliśmy się, że jesteśmy nieco w tyle w stosunku do zachodu, ale staramy się! Poznaliśmy świetnych ludzi, dowiedzieliśmy się troszkę na temat defektów w kawie, o jej produkcji, ogólnie o kawowym biznesie. Z warsztatów wynieśliśmy wiele cennych informacji, które mogą nam pomóc usprawnić pracę za naszym botanicznym barem. Wiele pomysłów, inspiracji i zapału do dalszego działania. Takie wyjazdy naprawdę dają dużego kopa.
Co wyniosłem dla siebie? Kocham tę pracę, kocham to co robię i jest mi z tym dobrze! I z niecierpliwością czekam na kolejne podróże kawowym szlakiem ;)


10:58

Podróż kawowym szlakiem - Berlin! cz. 1

Podróż kawowym szlakiem - Berlin! cz. 1

BERLIN: wersja skrócona - ogółem 42 godziny na nogach, 10 godzin w podróży tam i z powrotem, 12 godzin samego łażenia.


BERLIN: wersja dla wytrwałych... - naprawdę sami tego chcieliście!!! Jedziemy!

Na początku maja (dokładnie dnia czwartego) wybraliśmy się z Michałem do Berlina. Ale nie tak z bani i byle jak, tylko na zaproszenie Polaków pracujących tam w jednej z najbardziej znanych palarni kawy - Five Elephant.
Termin również nie była przypadkowy, ponieważ w tym czasie w Berlinie odbywał się tak zwany Co:Lab – część projektu Barista Guild of Europe, którego celem jest integracja i edukacja ludzi siedzących w kawie najwyższej jakości na starym kontynencie. Działo się bardzo dużo, więc dziś opowiem tyle, żebyście nie umarli z nudów, a resztę dokończę razem następnym! 

Jest 4 maja, godzina 3 w nocy. Właśnie dzwoni mi budzik, wyłączam go. Miałem w tym momencie wstawać, ale przyszedłem do mieszkania koło północy i mój mózg stwierdził, że nie ma sensu spać 3 godziny, bo i tak się nie wyśpię. Pograłem zatem na konsoli, obejrzałem film, serial, zebrałem się, spakowałem i o 3.45 czekałem już na dole na Michała.

3.50. Michał ma wyłączony telefon. Dobry początek.
3.55. Jestem w drodze na dworzec, bo Michał jednak nie zdąży odebrać mnie spod bloku. Naprawdę dobry początek!
OK, jest dworzec, więc pakujemy się. Zaczyna padać. Prognoza na cały dzień – DESZCZ! Berlinie, obyś okazał się dla nas łaskawy (SPOILER ALERT: okazał się, mimo że pogoda wyglądała jak w UK, a nie w środku Niemiec)! 

Jak widać, nasz dzień zaczął się dość wcześnie, a można nawet powiedzieć, że poprzedni się nie skończył. Nie było więc naturalnej bariery oddzielającej dwa dni od siebie w postaci kilku godzin snu. Do tego pogoda była maksymalnie kiepska, warunki na drodze trudne, a my nie znaliśmy Berlina. Nie mieliśmy żadnego planu działania, a jedynym naszym punktem zaczepienia był Five Elephant i pracujący tam Filip. Będzie dobrze!

No, w końcu dotarliśmy. Po rozprostowaniu nóg i określeniu mniej więcej swojego położenia, postanowiliśmy wybrać się do jednego z miejsc, które uczestniczyło w całej imprezie. Five Elephant chcieliśmy zostawić sobie na później.

Taki był plan. A wyszło jak zwykle!

Po kwadransie poszukiwania odpowiedniego pociągu i stacji docelowej wsiedliśmy i pojechaliśmy. Po dwóch stacjach okazało się, że mieliśmy się przesiąść stację wcześniej, ale - zgadnijcie, co! - nie zrobiliśmy tego. He he. To teraz zgadnijcie, dokąd pojechaliśmy w zamian. TAK - Five Elephant! 

Wchodzimy do środka i od razu efekt wow! Nie ma ekspresu! Znaczy jest… ale nie taki klasyczny! Jest to sprzęt stworzony na zamówienie przez  jedną z dwóch firm robiących rozwiązania tego typu na świecie (której nazwy nie pamiętam, ale jak ktoś ciekaw, to postaram się dopytać). Elementy, które są dla baristy ważne były dostępne i ładnie wyeksponowane, a reszta została sprytnie ukryta pod blatem. W środku panował całkowity minimalizm, na ścianach biel i czerń, odrobina naturalnej zieleni. Na barze, poza elementami ekspresu, dwa młynki, dzbanki do kawy i waga. Na półkach oczywiście kawy z ich palarni, a do tego witryna ze słodkościami. I tyle!

Nowy lokal Five Elephant naprawdę robi wrażenie
Wita nas Filip, zaprasza do napicia się kawy - espresso przygotowuje nam Ania, która pracowała wcześniej w Wesołej w Krakowie - bardzo miła i uśmiechnięta dziewczyna. Espresso z Brazylii z obróbki mytej jest naprawdę przyjemne w smaku, intensywne, ale nie tak klasycznie czekoladowo-orzechowe jak to zazwyczaj bywa, więcej tu nut rodzynek, daktyli. Krótka rozmowa i bierzemy udział w cuppingu. Tak się PRZYPADKIEM złożyło, że akurat trafiliśmy na cupping kaw, które być może niebawem będą w ofercie palarni, wypalone póki co tylko jako sample.
Była Brazylia smakująca jak Sencha, był Salwador z obróbki honey smakujący jak kawa z Etiopii, bardzo słodki i kwiatowy! Była niezwykła Kenia (mój faworyt) i kilka innych kaw.
Jedna z nich smakowała dosyć specyficznie, posmak był nieprzyjemny, jak się dowiedzieliśmy, jest to najprawdopodobniej efekt stosowania pestycydów w trakcie uprawy. Ponadto od twórcy palarni dowiedzieliśmy się, że w wielu przypadkach ich współpraca z plantacjami i farmerami nie polega tylko na kupowaniu od nich najlepszego ziarna. W tej chwili są już dużo dalej, pracują razem z nimi nad ulepszeniem uprawy, nowymi metodami dbania o rośliny czy obróbki tak, by uzyskać jeszcze lepszy efekt. Myślą też nad stworzeniem nowych odmian – takich jak Obata z Brazylii smakująca jak zielona herbata, Sencha. Smak tak bardzo niebrazylijski, niesamowity, niepowtarzalny i póki co – nie do zdobycia.

Śniadanie w Father Carpenter
Cupping był bardzo intensywny i dużo z niego wynieśliśmy. Przyszedł jednak czas by coś zjeść! Początkowo chcieliśmy szukać czegoś na własną rękę, ale życie JAK ZAWSZE miało dla nas inny plan. PRZYPADKIEM od Ani dowiedzieliśmy się, że Czeszka, z którą przed chwilą rozmawiała, wybiera się właśnie do Father Carpenter, które jest niedaleko i ma jedzenie. Ha, nie wiedzieliśmy! Nie wiedzieliśmy również, że Father Carpenter miał mieć niedługo cupping swojej spółki-siostry Fjord, która jest palarnią. Karolina - Czeszka - pracuje dla European Coffee Trip, czyli portalu będącego bazą wiedzy, ale też przede wszystkim przewodnikiem po kawiarniach i palarniach speciality w Europie. Zamówiliśmy sobie pyszne bagiety, espresso i kawę z przelewu - w obu przypadkach była to Kenia, wypalona troszkę ciemniej (bo pod espresso). W szocie smakowała wybornie, w wersji przelewowej była troszkę zbyt mocna, zniknął smak owoców, głównie porzeczek, a zamiast tego pojawiły się rodzynki i wędzona śliwka. Pojedli, popili, ja pogadałem z baristką o kawie, zostawiłem wizytówkę i dowiedziałem się, że kolejny cupping jest w sklepie za winklem.


Sowiś spotkany
w Father Carpenter ;)
Wchodzimy więc do sklepu za winklem i co? I wita nas znajoma, uśmiechnięta twarz! No tak, jak mogłem to przeoczyć! Pracuje tu Michał Sowiński! Kolejny Polak w Berlinie na naszym kawowym szlaku! Zamieniamy z Michałem kilka słów, bo więcej się nie da - co chwilę ktoś zamawia kawę (przemiał mają konkretny!). W swoich dwóch punktach – kawiarni i sklepie zużywają tygodniowo ok. 80 kg kawy z tendencją wzrostową. Wow! To jest niesamowity wynik! Tymczasem przechodzimy do kolejnego cuppingu. Kawki z Fjord były naprawdę zacne. Serce Michała podbiły szczególne Kenia i Etiopia (a jakże, Afryka najlepsza!) mnie dodatkowo urzekła Kolumbia. Odmiana botaniczna jaka znalazła się w tej paczce była efektem przypadkowego skrzyżowania się dwóch szlachetnych odmian kawowca (między innymi Sudan Rume), co było w sumie niezamierzone (plantatorzy raczej unikają takich przypadkowych zabiegów), ale udało się uzyskać coś naprawdę ciekawego! 
Pakujemy "pamiątki" i ruszamy dalej...


TO BE CONTINUED


17:42

Nespresso i jakość specialty

Nespresso i jakość specialty
Pewnie większość z Was kojarzy markę Nespresso. Reklamy (między innymi) z Georgem Clooneyem i tekst, który stał się już chyba klasykiem „What else?”. Marka ta chyba jako pierwsza wkroczyła na rynek z propozycją kaw w kapsułkach. Pomysł świeży i jeszcze bardziej ułatwiający życie leniwcom marzącym o napiciu się ulubionego napoju. Szeroka gama kaw miała trafiać w gusta zarówno lubiących kawy mleczne, jak i tych raczących się małą (lub dużą) czarną. Jak widać - udało się i marka zyskuje coraz więcej zwolenników. I tyle samo przeciwników. 

Przeciwnicy ci to nie tylko zwolennicy kawy świeżo palonej zarzucający, że to kolejny wymysł próbujący wciskać ludziom kawę już zmieloną (ale wysokiej jakości!) w różnych wersjach wielkości i smaku (chemia jak nic!), a do tego niejako nakazujący konsumentom swego rodzaju "uzależnienie" od ekspresów jednej marki dedykowanej kapsułkom (i jeśli tak myślą, to tu akurat się mylą). I powiem Wam, że gdyby były to jedyne argumenty przeciw, to nie miałbym nic przeciwko. Ok, cena troszkę wysoka, ale spoko. To wciąż kawa, lepsza niż większość tego co mamy w sklepach. Lepsza niż kawa rozpuszczalna.

Za tyle pochlebnych zdań zapłaciło mi Nespresso, teraz do rzeczy. Problem z kapsułkami jest taki, że nie podlegają one recyklingowi, nie są kompostowalne, nie są degradowalne. Zatem - są szkodliwe dla środowiska. Wiecie co na to koncern? Nic. No dobra, może nie całkiem nic, jak twierdzą niektórzy. Zużyte kapsułki można przynieść do butiku Nespresso lub zgłosić chęć recyklingu gdy zamawiamy on-line. To już coś. Ale myślę, że nie każdy o tym wie i nie każdemu chce się to robić. Tak jak sortować śmieci, zużywać mniej wody i takie tam. Bo my ludzie mamy generalnie w dupie środowisko.

Ok, powiało grozą. Ale po co ja to wszystko piszę? Do rzeczy zatem.
Nespresso stało się pewnym fenomenem. W ślad za tym trendem poszły inne wiodące marki, wypuszczając na rynek dedykowane pod własne kapsułki ekspresy. Jeżeli tylko w ten sposób można przekonać moją mamę, siostrę i mężczyznę jej życia na picie normalnej kawy zamiast rozpuszczalnej, to przymykam oko na ten problem z recyklingiem (yes, judge me). Pomysł kapsułek podchwycili również ludzie siedzący w kawie dobrej (najwyższej!) jakości. Skoro Nespresso tak dobrze się przyjęło, to może zostać narzędziem do przemycenia kawy jeszcze lepszej jakości i uświadomienia jeszcze większej rzeszy ludzi, czyż nie?

Realizacji pomysłu podjął się Brytyjczyk Maxwell Colonna-Dashwood, będący trzykrotnym finalistą WBC (World Barista Championship). Doświadczony barista, od lat związany z branżą, pracujący z kawą najwyższej jakości, na sprzęcie najwyższej jakości. A jednak dostrzegł duże możliwości w urządzeniu skierowanym do konsumentów kawy z segmentu premium (w cenie jeszcze bardziej premium).


Co jest zajebistego w całym pomyśle? No pomijając fakt, że do kapsułek trafia świeżo palona, wyselekcjonowana kawa najwyższej jakości, z całego świata, wypalona przez doświadczonych roasterów, zmielona tak by idealnie zaparzyła się przy pomocy systemu Nespresso to kapsułki stworzone przez Maxwella są w pełni kompostowalne (chociaż nie zaleca się podrzucania ich do domowego kompostu).

Ja tym pomysłem się trochę jaram. Nie zamierzam kupować Nespresso, nie zamierzam pozbywać się moich kilkunastu zaparzaczy, pozwalających zaparzyć tą samą kawę na kilkanaście sposobów tak, by za każdym razem smakowała nieco inaczej (hehe). Co to, to nie. Ale sądzę, że jest to świetna opcja by pokazać ludziom dobrą kawę oraz by podzielić się z nimi jakością, nie pozbawiając ich jednocześnie wygody. To, że ktoś lubi kawę, nie znaczy, że będzie chciał codziennie spędzać kilkanaście minut by raczyć się aromatycznym naparem. Niektórzy wolą opcję jednego przycisku. Teraz mogą mieć więc i wygodę, i dobrą kawę. 

Źródła: 

15:21

W poszukiwaniu jakości - historia z morałem

W poszukiwaniu jakości - historia z morałem


Odkąd okazało się, że kawa to moja pasja i że chcę pogłębiać swoją wiedzę i umiejętności związane z jej przygotowywaniem, wiele się zmieniło. Wszystko zaczęło się od momentu, w którym uświadomiony zostałem, czym jest kawa speciality (pisałem o tym niedawno). Bo kawa speciality oznacza jakość. Oznacza staranność nie tylko w parzeniu kawy, ale i przy doborze ziarna, a także w pracy z ludźmi. Jakiś czas temu Michał - współwłaściciel kawiarni Coffeece w Krakowie - powiedział mi takie mądre zdanie, że można sprzedawać ludziom kiepską kawę i dużo na niej zarabiać albo rozwijać się i robić kawę dobrze, ale zarabiać na niej nieco mniej.

Pytanie, co daje Ci satysfakcję? Oni wybrali tę drugą drogę, postawili na jakość. Chcą się rozwijać, by dawać ludziom dobry produkt i by robić to najlepiej jak się da. Niestety nie wszyscy idą tą drogą.
Nie mówię, że każda kawiarnia ma sprzedawać kawę najwyższej jakości. Ale przecież można się postarać, by robić coś dobrze - nawet z produktem średniej jakości! Nie jest to przecież warunek konieczny. 

Niestety.

Problem wielu kawiarni to brak wyszkolenia personelu oraz często kiepski poziom wiedzy i umiejętności właścicieli punktów gastronomicznych (nie tylko tych z kawą). W wielu kawiarniach dominują napoje mleczne, są to wręcz desery – kawa z dużą ilością mleka, słodkim syropem, bitą śmietaną i cholera1 wie czym jeszcze. Ja nie mówię, że to jest złe (chociaż w sumie trochę tak myślę), bo wiele osób2 lubi takie rzeczy, ale w ten sposób maskuje się kiepską kawę. No bo kto wyczuje, że kawa jest kiepska albo że pracownik nie potrafi dobrze zaparzyć espresso, jeśli wleje do niego pół litra mleka, syrop i bitą śmietanę? Tej kawy już się nawet nie da wyczuć3.

Na nieszczęście takich kawiarni raz na jakiś czas trafi się taki upierdliwy klient jak ja. Przyjdzie i z premedytacją nie tylko zamówi espresso, ale będzie przez cały czas obserwował jak jest przygotowywane. Inspiracją do mojego wpisu była taka właśnie wizyta w jednej z poznańskich kawiarni. Wiecie, to nie jest tak, że uważam się za jakiegoś eksperta, że wchodzę do kawiarni i ludzie mają się mnie bać, bo coś tam o kawie wiem. Ale kiedy już gdzieś idę, chcę mieć pewność, że ktoś wykazał minimum starania i zaangażowania ze swojej strony, by coś zrobić dobrze, bym chciał tam wrócić (i zostawić więcej pieniędzy). Okej, ale do sedna.

Pani zapytała jaką kawę lubię, odpowiedziałem, że czarną. Zapytała czy z mlekiem czy bez. Łukasz, który był wtedy ze mną, nie wytrzymał i wyszedł, a ja dzielnie zamówiłem espresso i, przeczuwając co się dalej wydarzy, obserwowałem panią przy pracy. Próbowałem się dowiedzieć czegoś o kawie (nie wypytywałem! Chciałem takie minimum, blend czy singiel, na co mam się nastawić, minimum!). Pani nie mogła znaleźć opakowania, cały czas się uśmiechając powiedziała, że nie może znaleźć, ale jest to mieszanka premium (ta wiedza mi wystarczyła). Za customer service dałbym 3 - starała się. Kiedy espresso parzyło się 35s, byłem pełen podziwu. Kiedy dolała do espresso wrzątku, zwątpiłem.

To był pierwszy raz w życiu kiedy z pełną świadomością i premedytacją wystawiłem komuś negatywną opinię. Nie dałbym jej tylko dlatego, że kawa była premium. Ta pani nie potrafiła dobrze obsłużyć ekspresu i zaparzyć poprawnego espresso. To jest podstawa każdej kawy, każdego napoju mlecznego na bazie kawy. Niektórzy moi znajomi narzekają na ceny w kawiarniach, do których ich zabieram - „jak latte może kosztować tyle a tyle, to tylko kawa” i takie tam. Ale mimo, że są kawowymi ignorantami, udało mi się wypaczyć ich mózgi na tyle, że już nie zadowalają się byle czym i sami widzą tę różnicę. Widzą, że płacą trochę więcej, ale to, co dostają jest dobre - (w większości przypadków) lepsze niż to co do tej pory mieli okazję pić. Bo ludzie o to dbają. Bo się starają, chcą się doszkalać, poprawiać umiejętności. 
A tamtej pani ewidentnie zabrakło i umiejętności, i wiedzy. Były chęci, ale to trochę za mało.

To naprawdę nie jest takie trudne i nie kosztuje tak wiele, żeby nauczyć się prawidłowo obsługiwać ekspres i przygotowywać dobre espresso. Reszta to kwestia chęci rozwijania się i ćwiczenia. Jeżeli nie dbasz o jakość, jeżeli nie chcesz czegoś robić dobrze, a Twoją jedyną motywacją są pieniądze, to robisz to źle. Nie musisz mieć na młynku Geishy z Panamy, nie musi to być nawet kawa single origin. To może być nawet kawa w stylu włoskim. Tylko do cholery, zrób tę kawę dobrze!

Czy wymagam zbyt wiele? Czy jestem zbyt krytyczny? Proszę o Wasze opinie!


chyba powinnam mieć na drugie Cholera, a nie Konstancja!
ja, ja!
3 I O TO CHODZI.

14:41

Wyszło Słońce, czas na coś zimnego!

Wyszło Słońce, czas na coś zimnego!
Hej, hej! Ostatnio byłem tak zaaferowany pracą i innymi takimi, że ani się obejrzałem i przyszła wiosna! Nasz klimat tak się zmienił w ostatnim czasie, że nie ma już tak zwanego okresu przejściowego. Kiedyś (żeby nie powiedzieć "za moich czasów") jak człowiek był jeszcze gówniakiem, to po zimie był okres adaptacji do nowej pory roku - POWOLI robiło się ciepło. Mimo że było ciepło, śnieg dopiero się topił, a ja dalej chodziłem w obciachowej czapce „bo wcale jeszcze nie jest tak ciepło, bo się przeziębię”. A teraz? Jednego dnia masz mróz i umierasz z zimna, a następnego planujesz weekend nad jeziorem, bo już się zaczęły upały.
W Botanice robimy cold brew i z kawy
i z herbaty ;)

No właśnie.

Ostatnie dni rozpieściły nas słońcem i wygląda na to, że ten stan będzie się utrzymywał. Coraz chętniej będziemy więc sięgać po napoje zimne. Nawet kawa i herbata, mimo że tak przez nas uwielbiane, w wersji na gorąco nie dają wystarczającej satysfakcji przy 30 stopniach na plusie. W cieniu. Można to jednak obejść. Jest sposób na cieszenie się smakiem i właściwościami naszych ulubionych napojów bez angażowania w to gorącej wody, kombinacji z lodem, ogólnego chaosu i straty masy czasu na przygotowania!

Czas na... cold brew!

Dla tych, co nie są poliglotami, a ich znajomość angielskiego kończy się na „two for you”, cold brew to „parzenie na zimno”. Tak, tak. Przecież parzenie to na gorąco! Gupi! Stąd cudzysłów! Sprawa jest bardzo prosta. Kiedy przeprowadzamy proces parzenia, woda wymywa różne związki z liści herbaty/ drobinek kawy, a wysoka temperatura ułatwia „penetrację” i wymywanie. To tak w skrócie. Dzięki temu w ciągu kilku minut mamy gotowy, gorący napar.  W przypadku cold brew - tak jak nazwa wskazuje - proces wymywania odbywa się na zimno. Potrzeba tu jednak trochę więcej czasu. TROCHĘ. 
Czas jakiego potrzebujemy to 12-24 godziny. Jeśli zatem planujecie jutro rozpływać się w upale popijając ulubiony napój w wersji na zimno, to musicie pamiętać, aby przygotować go dzisiaj! A czego potrzebujecie? Kawy lub herbaty - wiadomix. W przypadku kawy proporcje to 5-6 g/100 ml wody. W przypadku herbaty mamy 1-2 g/100 ml wody. To, jakich proporcji użyjecie, zależy od Waszych preferencji co do mocy i smaku gotowego napoju.
Herbata to wiadomka - wsypujecie odpowiednią ilość, zalewacie zimną wodą, odstawiacie na bok albo do lodówki, po odpowiednim czasie wyciągacie, przelewacie przez sitko żeby oddzielić fusy i włala.
Z kawą jest troszkę trudniej. Bo to trzeba mieć i dobrą kawę, i dobry młynek, i jakieś filterki. Jeśli macie to wszystko - to dobrze. Musicie więc zmielić kawę bardzo grubo, tak jak na załączonym obrazku:
Bardzo grubo zmielona kawa, bez której cold brew się nie urodzi
Wygląda średnio, ale uwierzcie mi, zrobiliśmy z tej kawy takie cold brew, że cenzura zabrania mi napisać jak dobre wyszło! Ok, mielimy grubo, zalewamy, czekamy 12-24h. Po tym czasie bierzemy papierowy filtr, przelewamy gorącą wodą by pozbyć się smaku papieru i takie tam wiecie, wlewamy zawartość butelki (czy czegośtam, w czym robiliśmy nasz napar), filtr do kosza, można dodać trochę lodu i jest sztos!
Osobiście w wersji herbacianej najbardziej pasuje mi herbata zielona. Jeśli chodzi o cold brew kawowe, to najlepsze są kawy z Afryki. Napój wychodzi rześki, owocowy, no samo dobro!

Próbujcie, testujcie i podzielcie się tym co Wam wyszło! Niech moc orzeźwienia będzie z Wami! ;)

P.S. Jeśli by ktoś nie dowierzał, co tu się dzieje i jak to wszystko można pić, to ja ze swojej strony polecam tylko i wyłącznie kawę mrożoną, ponieważ zimna brew smakuje jak brudny dywan. Nie musicie dziękować. / przyp. Dżast
Copyright © 2016 Wróżenie z fusów , Blogger